Toaleta w Parku Skaryszewskim – monumentalna inwestycja, o której w stolicy mówi się już więcej niż o Muzeum Sztuki Nowoczesnej. Cóż, kto by pomyślał, że luksusowy przybytek za cenę niewielkiego mieszkania w Warszawie (650 tys. zł) okaże się polem minowym... dla błota? Bo przecież nikt nie przewidział, że elegancka, automatyczna toaleta potrzebuje równie eleganckiej ścieżki, żeby można było z niej skorzystać bez brodzenia po kostki w mazurskich klimatach.
Ale oto jest! Tymczasowa alejka – prawdziwy majstersztyk szybkiego reagowania! Wyboje zostały załatane, błoto ujarzmione, a mieszkańcy mogą teraz zażyć kultury sanitarnej na najwyższym poziomie. Co więcej, mieszkańcom obiecano, że docelowa ścieżka powstanie już w 2025 roku. Można tylko mieć nadzieję, że do tego czasu nie skończy się moda na luksusowe toalety – ani cierpliwość warszawiaków.
Jak wyjaśniają urzędnicy, budowa tej toalety była wyzwaniem. No bo przecież przyłącza, bo konserwator zabytków, bo konsultacje i biurokratyczny labirynt. Słusznie ktoś zauważył, że w parku przyłącza to nie bułka z masłem – ale czy trzeba było piec ciasto za pół miliona, żeby upiec ten chleb?
Najbardziej wzruszające są jednak zapewnienia, że błoto było problemem przejściowym. Tymczasowa ścieżka jest niczym plaster na ranę, a docelowe rozwiązanie ma być prawdziwym arcydziełem inżynierii parkowej. Tylko czy ktoś jeszcze pamięta, że mówimy o drodze do… toalety? W tym tempie Warszawa może stać się pierwszą stolicą, w której szlak do WC będzie symbolem architektonicznej determinacji.
Nie pozostaje nic innego, jak pochylić czoła przed monumentalnym osiągnięciem, jakim jest „sanitarny raj” za 650 tys. zł. I może kiedyś, stojąc w kolejce do tej legendarnej toalety, zastanowimy się, czy nie warto było po prostu postawić toi-toia. Na suchym gruncie rzecz jasna.
Bartek Matusiak
Wydawca WARSAW DAILY
więcej
Blokowanie ulic, paraliż komunikacyjny i irytacja warszawiaków – to efekty, które na stałe wpisały się w krajobraz stolicy podczas protestów Ostatniego Pokolenia. Choć ich intencje są słuszne, metody, które wybierają, wywołują jedynie frustrację i agresję mieszkańców. Niestety, w moim odczuciu, brak kreatywności tych działań jest wręcz przerażający.
Zamiast szukać nowych, bardziej konstruktywnych sposobów na zwrócenie uwagi na kryzys klimatyczny, aktywiści wciąż decydują się na tę samą strategię: utrudnianie i tak już trudnego życia mieszkańcom. Problem polega na tym, że takie podejście przynosi efekt odwrotny do zamierzonego. Zamiast budować poparcie dla swoich postulatów, jedynie alienują potencjalnych sojuszników.
Nie dziwię się decyzji TVP3 Warszawa o zaprzestaniu promowania działań Ostatniego Pokolenia. Jak zauważył dyrektor Jakub Sito, aktywiści działają głównie po to, by przyciągnąć uwagę mediów. Bez niej ich protesty tracą sens. Pytanie tylko, czy odebranie im TVP3 zmusi ich do zmiany strategii, czy też znajdą inne, równie kontrowersyjne metody?
Jednocześnie, jako wydawca serwisu WARSAW DAILY, chciałbym wyjść z propozycją konstruktywnego dialogu. Jeśli aktywistom naprawdę zależy na edukacji społeczeństwa i budowaniu świadomości klimatycznej, jestem otwarty na współpracę. Możemy wspólnie stworzyć specjalną kampanię informacyjną oraz dedykowane podstrony, które w przystępny sposób będą tłumaczyć najważniejsze zagadnienia związane z ochroną klimatu.
Takie działania mogą realnie wpłynąć na postawy warszawiaków i szerzej – Polaków. Kluczem do sukcesu jest jednak niekonfrontacyjne podejście, które nie wywołuje gniewu, ale inspiruje do działania. Warszawa zasługuje na merytoryczną dyskusję, a nie kolejne korki na ulicach. Ale oczywiście to od Ostatniego Pokolenia zależy, czy wybierze drogę dialogu, czy pozostanie na kursie prowadzącym donikąd.
Bartek Matusiak
Wydawca WARSAW DAILY
więcej
Ach, most pieszo-rowerowy – wielka nadzieja stolicy, zaprojektowany jako elegancka przeprawa dla pieszych i rowerzystów. I kto by pomyślał, że ten „symbol nowoczesności” stanie się nie tylko atrakcją turystyczną, ale także poligonem doświadczalnym dla opon rowerowych i hulajnogowych. Bo oczywiście, nikt nie przewidział, że najnowsza, gładka nawierzchnia z marszu stanie się polem do szaleńczych hamowań i akrobacji na dwóch kółkach, zostawiając po sobie nie takie już subtelne ślady.
Drogowcy, zamiast przyznać się do delikatnej wpadki projektowej, wzięli na siebie ciężar misji „czyszczenia mostu jak nowy”. Jakże to wzruszające, gdy chwalą się, że „wyczyszczone fragmenty wyglądają niemal jak w dniu otwarcia”. Cóż, może nie aż tak – w końcu nowe ślady opon to też część charakteru. Ale nie martwmy się – cała nawierzchnia na pewno będzie znowu błyszczeć jak po pierwszym otwarciu… przynajmniej na chwilę, zanim znowu rowerzyści postanowią na niej zostawić „artystyczne” pamiątki po kolejnych ostrych hamowaniach.
Drogowcy zapewniają, że „brudzenie się posadzki to naturalna kolej rzeczy”. Owszem, jak w każdym idealnym świecie, w którym nawierzchnia mostu jest odporna na wszystko… oprócz rowerów. A kiedy czyszczenie nie daje pełnych efektów, bo przecież nie da się wyczyścić wszystkiego – no cóż, lepiej zrobić z tego atut, prawda? W końcu, kto nie chciałby przejść po moście, który „wciąż przypomina ten z dnia otwarcia”, tylko z kilkoma dodatkowym śladami użytkowania, które już na zawsze wpisują się w jego historię.
I oczywiście, najpiękniejsze na koniec: „Prosimy, nie zostawiajmy trwałych śladów”. No tak, bo przecież możliwe jest nie zostawić śladów na gładkiej posadzce, która została stworzona z myślą o perfekcyjnej jeździe... na oponach. W zasadzie, może następnym razem lepiej zainwestować w trawnik obok mostu – tam nie zostanie ani jeden ślad!
Bartek Matusiak
Wydawca WARSAW DAILY
Czy Warszawa billboardami stoi? Zapewne wielu obserwatorów miejskiej przestrzeni stwierdzi, że tak. Nie bez kozery powstało nawet określenie „billboardoza”. Jak czytamy w Obserwatorium językowym UW: „billboardozą niektóre osoby nazywają z dezaprobatą występowanie na jakimś obszarze wielu billboardów, co zdaniem tych osób ujemnie wpływa na estetykę przestrzeni publicznej”.
No i chyba coś w tym jest, bo np. w Warszawie szczególnie razi centrum i okolice, bo gdzie nie spojrzymy, tam jakaś reklama. Właściwie można stwierdzić, że przestrzeni tej coraz dalej do miejskiej, a bliżej do reklamowej.
Jak się okazuje, wiele z tych reklam jest nielegalnych, jednak proces egzekwowania prawa, czyli likwidacji reklam, to jakiś żart – właściwie nie dzieje się nic; te nielegalne reklamy „wiszą” tak miesiącami, a może nawet latami. I to kuriozum ma miejsce pomimo tego, że część tych reklam jest niezgodna z miejskim planem zagospodarowania przestrzennego, który ustala co i jak można reklamować, a czego nie.
Jak stwierdził Radosław Gajda, architekt i urbanista, w „Dzień Dobry TVN”, chaos reklamowy jest wynikiem chaosu prawnego. Jak podkreślił, legalność reklamy może być uzależniona od prawa budowlanego, planu miejscowego lub uchwały rady gminy (tzw. uchwały krajobrazowej). Dodatkowo w ubiegłym roku Trybunał Konstytucyjny uznał, że uchwała krajobrazowa jest niezgodna z Konstytucją. Efekt taki – w skrócie – że rady gmin nie wiedzą, czy mogą przyjmować te uchwały. Generalnie, jeden wielki bałagan – zarówno w prawie jak i na miejskich ulicach. Ekspert uważa, że powinna być jedna, ukierunkowana ustawa reklamowa, która jasno wskaże zasady umieszczania reklam w miejskiej przestrzeni, zamiast, jak dotychczas, trzeba szukać rozwiązań w aż czterech aktach prawnych.
Z drugiej strony, Kraków już cztery lata temu poradził sobie z reklamami, wprowadzając uchwałę krajobrazową, dzięki której liczba reklam w miejskiej przestrzeni znacząco się zmniejszyła. Po prostu miasto ma narzędzie do kontroli reklam, ściągania tych nielegalnych oraz nakładania kar finansowych na podmioty odpowiedzialne za bezprawne reklamy.
A jak to wygląda w Warszawie? Może niektórzy pamiętają początek roku 2020, kiedy to na sesji Rady Miasta ustanowiono warszawską uchwałę krajobrazową? Miesiąc później Wojewoda Mazowiecki zakwestionował ustawę, bo – jak stwierdził – była niezgodna z prawem. Miasto zaskarżyło decyzję Wojewody, jednak sąd odrzucił skargę, wskazując co należałoby poprawić w uchwale. Pod koniec 2021 roku rozpoczęły się prace nad nową uchwałą, a w lutym 2023 roku wyłożono tę uchwałę do publicznego wglądu, jednak była trochę „dziurawa”, czyli pominięto lub niedookreślono niektóre wymagane aspekty. Potem przyszedł wyrok Trybunału, czyli stało się jasnym, że uchwała w takiej formie nie może zostać podana głosowaniu.
Co dalej? Czy miasto przygotuje nową uchwałę? Czas pokaże…
Tymczasem, jak wynika z najnowszego Raportu o Rynku Reklamy, opublikowanego przez Publicis Groupe Polska w 2023 r., szacowana wartość rynku reklamowego netto wyniosła w 2023 roku blisko 12 mld zł i w porównaniu do roku poprzedniego, była wyższa o 7 proc. Wydatki na outdoor (reklamę zewnętrzną, czyli m.in. billboardy) w 2022 roku wyniosły 554 miliony zł, a rok później prawie o 100 milionów więcej (648).
Wniosek: reklam przybywa. Pytanie, czy w związku z tym grozi nam jeszcze większe zaśmiecenie Warszawy? Powtórzę się: czas pokaże.
Kinga Walczyk
Redaktor naczelna WARSAW DAILY
Polski rynek nieruchomości nie przestaje zaskakiwać. Właśnie ustanowiono nowy rekord – 50 mln zł za rezydencję na Żoliborzu. Czy to normalne, czy już przesada? A może cena odpowiada luksusowej ofercie i nie ma tu czego komentować?
Chyba każdy z nas chce mieć swój własny kąt i najlepiej by ten kąt był prawdziwie własny, a nie wynajęty. Niestety ceny na rynku mieszkań rzadko kiedy mogą być nazwane rozsądnymi. Raczej słyszy się o „cenach z kosmosu” czy „grubych milionach za kawalerkę”, która wcześniej była korytarzem czy piwnicą. Jak więc osiągnąć swój cel i posiadać własne mieszkanie czy dom?
Rozmawiając ze znajomymi i rodziną często pojawia się temat własnego lokum i tych cen za metr. Mam wrażenie, że z godziny na godzinę te liczby rosną i wyznają zasadę uwielbianą przez wielu „kołczy” - czyli „Sky is the limit”. Ale właśnie gdzie jest ten limit i czy właściwie jest? Bo kiedy słyszę lub czytam takie informacje, jak wspomniany wyżej rekord, to mam wrażenie, że limitu nie ma. Bo kto bogatemu zabroni? No właśnie chyba niestety (stety?) nikt – ma pieniądze, to inwestuje i kupuje. Jakiś czas temu miałam okazję przeczytać ubolewania pewnego polskiego producenta muzycznego, który twierdził, że sytuacja na rynku nieruchomości jest bardzo słaba, a ceny wysokie, bo wcześniej kupował na raz kilkanaście mieszkań, a teraz stać go tylko na kilka. Co ciekawe, ale nie potwierdzone, wieść niesie, że ów producent może aktualnie posiadać około 180 mieszkań. W międzyczasie jego koleżanka – wokalistka, pochwaliła się, że na urodziny czy inną szczególną okazję dostała właśnie od niego – kto by się spodziewał – nowe mieszkanie... No, ale jeśli muzykom tak dobrze się wiedzie, to czy nie mają prawa inwestować i kupować kolejnych mieszkań czy innych nieruchomości?
Z drugiej strony, co mają powiedzieć i zrobić osoby, które nie są producentem muzycznym? Te które chodzą do pracy o 8 do 16 i nie zarabiają nawet średniej krajowej (8 tys. zł brutto na rok 2024), a jedynie minimalną? Nawet jeśli coś odkładają i stać ich na kredyt to czy w obliczu hurtowego wykupu przez znacznie większych i zamożniejszych inwestorów, mają jakieś szanse na swoje własne metry kwadratowe? Nie raz też „słyszy się” o zamożnych osobach, które wykupują co tańsze mieszkania i tym samym blokują możliwości mniejszym inwestorom, którzy zbierali na lokum całe swoje życie.
Tak więc, czy 50 mln zł to dużo, za dużo czy za kilka dni lub tygodni będzie wręcz za mało? Kto ma pieniądze to kupuje, kto ma ich więcej kupuje więcej, bo może i nikt mu nie zabroni... I dodam jeszcze jedną małą ciekawostkę – pobity rekord, z zeszłego roku wynosił 25 mln zł i dotyczył sprzedaży willi na Saskiej Kępie.
Natalia Mieszkowska
więcejNo cóż, Warszawa w końcu doczekała się Muzeum Sztuki Nowoczesnej i - tradycyjnie - połowa miasta poczuła się w obowiązku rzucić w stronę nowego budynku kilka złośliwości. Bo przecież wszyscy znają się na estetyce! Choć jakoś dziwnie często ta estetyka nie wychodzi poza „starą dobrą elegancję” lat 90-tych, czyli marmur, złocenia i dużo beżu. Jak to ujął Trzaskowski – nowoczesne muzeum, miejsce do dyskusji. Tylko dyskusji? Wolałbym powiedzieć: miejsce do debaty narodowej o urodzie! Ale cóż, Warszawa podobno „tolerancyjna”, więc można mieć nadzieję, że kiedyś ten dziwoląg komuś się spodoba. Tłumy na otwarciu raczej nie przyszły popatrzeć na bryłę, tylko na tę konstruktywistyczną klatkę schodową (no to chociaż wnętrze będzie miało fanów!). O gustach niby się nie dyskutuje, ale MSN właśnie o to chodzi – żeby w centrum było w końcu coś innego. No ale co zrobisz, jak nic nie zrobisz – ładne nie jest, ale to przecież sztuka, a nie Pałac Kultury.
Bartek Matusiak
Wydawca WARSAW DAILY
"Pora na mój coming out. Nie jest to dla mnie łatwe, bo wychowałem się na blokach warszawskiego Targówka a obecnie mieszkam na Pradze. Sporo ryzykuję mówiąc o tym publicznie, ale muszę to wreszcie przyznać otwarcie: jestem konfidentem. (...) Tak, donoszę na policję i straż miejską na patokierowców, którzy jeżdżą za szybko, przekraczają normy hałasu, zastawiają chodniki. Donoszę i was też do tego zachęcam" - pisze w felietonie dla Raportu Warszawskiego Jan Mencwel, warszawski radny, aktywista i współzałożyciel stowarzyszenia Miasto Jest Nasze.
Radny dodaje, że postrzega to, jako odpowiedzialne działanie na rzecz poprawy bezpieczeństwa. Nawiązuje też do negatywnego stereotypu "donoszenia", porównując je do zdrowego obywatelskiego obowiązku. Analizuje powszechne mity, np. że jazda "szybko, ale bezpiecznie" jest możliwa, podkreślając statystyki wskazujące prędkość jako główną przyczynę śmierci na drogach. Proponuje również większe wykorzystanie technologii, jak fotoradary, aby zastąpić moralny obowiązek obywatelskiego zgłaszania wykroczeń.
Mencwel krytykuje społeczne tabu wokół zgłaszania nieprawidłowych zachowań kierowców, podkreślając, że społeczeństwo wciąż zmaga się z PRL-owskim myśleniem o "donoszeniu". Argumentuje, że odpowiedzialność za bezpieczeństwo to kwestia życia i zdrowia, a zgłaszanie niebezpiecznych kierowców powinno być naturalnym obowiązkiem obywatelskim. Wskazuje na potrzebę zmiany podejścia oraz proponuje rejestry dostępne publicznie, które mogłyby pomóc w identyfikowaniu osób łamiących zakazy prowadzenia pojazdów.
Felieton kończy się apelem o większe wykorzystanie nowoczesnych technologii do monitorowania prędkości, co mogłoby odciążyć "obywatelskich konfidentów". Jako przykład podaje tunel pod Ursynowem, na którym działa odcinkowy pomiar prędkości. Przypomina, że to jedno z najbezpieczniejszych odcinków drogi w całej Polsce.
"Wyobraźcie sobie tylko, co by było, gdyby takie pomiary pojawiły się na wielkich warszawskich arteriach, takich jak choćby ul. Woronicza. Strach się bać: kierowcy jeździliby zgodnie z przepisami a na dodatek nie ginęliby tu niewinni ludzie. O to właśnie chodzi tym bezczelnym konfidentom" - podsumowuje radny.
Jego coming out zasługuje na szerszą uwagę, a może nawet dyskusję i oczywiście brawa. Odważne to wyznanie, ale i odpowiedzialne - daje bowiem nadzieję, że - jeśli pojawią się naśladowcy - nie będziemy aż tak bardzo obojętni (jak jesteśmy obecnie) na takie karygodne zachowania. Poszedłbym nawet dalej i rozszerzył listę tematów, które warto zgłaszać - np. zgłaszanie pijanych kierowców (choć idealnie by było, gdyby jednak byli oni natychmiastowo pacyfikowani przez innych kierowców, zanim kogoś zabiją), kierowców wyrzucających przez okno śmieci na ulicę (szczególnie w korkach, w centrum miasta), kierowców-rodziców, którzy przewożą dzieci z papierosem w ręku. To także kwestia odpowiedzialności - za nasze życie, czystość miasta, za zdrowie tych najmłodszych.
Bartek Matusiak
Wydawca WARSAW DAILY
Nocne wyścigi w Warszawie to problem, który wydaje się nie do opanowania – i to pomimo licznych zgłoszeń mieszkańców, którzy co weekend są świadkami nielegalnych rajdów. Niedawno grupa Warsaw Night Racing otwarcie zorganizowała wyścigi, blokując kilkupasmową ulicę w centrum miasta, a cała akcja była szeroko relacjonowana w mediach społecznościowych.
Nasuwa się pytanie: gdzie była policja? Dlaczego funkcjonariusze, którzy zwykle są w stanie np. błyskawicznie reagować na blokady klimatycznych aktywistów, nie potrafią poradzić sobie z grupą jawnie łamiącą przepisy? To absurd, że ryk silników i nielegalne wyścigi słychać na kilometry, a odpowiednie służby pozostają bierne. A może czekamy na kolejną tragedię, aby dopiero wtedy zareagować?
Jeszcze bardziej frustrujące jest to, że władze miasta od miesięcy nie potrafią ukrócić tego problemu, mimo że wielokrotnie zgłaszano potrzebę zwiększenia działań przeciwko nocnym rajdom. Dlaczego prezydent Rafał Trzaskowski i Rada Warszawy nie mogą po prostu zmobilizować służb do zdecydowanego działania? Nielegalne wyścigi nie tylko blokują drogi i zakłócają spokój mieszkańców, ale przede wszystkim stwarzają olbrzymie zagrożenie na ulicach. Ostatni tragiczny wypadek na Trasie Łazienkowskiej tylko podkreśla, jak groźne mogą być skutki tej bierności.
Warszawa planuje zwiększenie środków na patrole i fotoradary, ale to za mało. Widzę w tym bardziej pomysł na wyciąganie kasy z kieszeni mieszkańców, niż walkę z organizatorami i uczestnikami nielegalnych wyścigów. Bez sprawnego działania policji i odpowiedniego ścigania sprawców, same pieniądze nie wystarczą, a ulice nadal będą areną dla - mówiąc delikatnie - nieodpowiedzialnych "rajdowców".
Bartek Matusiak
Wydawca WARSAW DAILY
W ostatnich dniach cała Polska żyje tym, co dzieje się na południu kraju. I słusznie, bo tam rzeczywiście wydarzają się tragedie tysięcy ludzi. Trzeba o tym myśleć, mówić, działać. Pomoc jest potrzebna dzisiaj, ale też będzie potrzebna jutro i pojutrze. Zresztą na bieżąco piszemy na stronach WARSAW DAILY, w jaki sposób można pomóc poszkodowanym, dlatego zachęcam do śledzenia aktualności.
W cieniu powodziowej katastrofy znalazła się inna, rodzinna tragedia. Mam na myśli wypadek na Trasie Łazienkowskiej, do którego doszło z soboty na niedzielę. Kierowca rozpędzonego volkswagena wjechał w samochód, którym podróżowała czteroosobowa rodzina z Grochowa. 37-letni Rafał, ojciec dwójki dzieci, zginął na miejscu. Żona i dzieci trafiły do szpitala. W sieci krąży filmik z momentu wypadku i rzeczywiście widać, że sprawca wypadku wykazał się ogromną brawurą (głupotą?) – jadąc z dużą prędkością wbił się w tył auta, którym jechała ta rodzina. Wiadomo też, że volkswagenem jechał mężczyzna, który uciekł z miejsca wypadku, a który - co wszystko na to wskazuje, choć oficjalnie nie jest potwierdzone - mógł być kierowcą i aktualnie jest poszukiwany przez policję.
W poniedziałek, 16 września minął dokładnie rok od pamiętnego wypadku na autostradzie A1, kiedy to pędzący ok. 250 km/h Sebastian Majtczak, kolejny idiota, zabił trzyosobową rodzinę. Matka, ojciec i pięcioletnie dziecko spłonęli żywcem. Jestem w szoku, że minął już rok, bo ta tragedia odcisnęła się na mnie tak mocno, że mam wrażenie, jakby to było wczoraj. Mam nadzieję, że obydwaj sprawcy trafią do więzienia na długie lata. Pytanie tylko, czy to coś zmieni, skoro kolejni nieodpowiedzialni (głupi?) kierowcy mnożą się na potęgę?
Pisaliśmy ostatnio o drastycznym wzroście liczby wypadków i kolizji drogowych w Warszawie. Główny Urząd Statystyczny podał, że w Warszawie w pierwszym półroczu 2024 r. wydarzyły się 374 wypadki drogowe oraz 12,5 tys. kolizji drogowych. W stosunku do analogicznego okresu z 2023 r., liczba wypadków zwiększyła się o 29 proc., a kolizji o 8,7 proc. Skąd ten wzrost? Nie wiem… Niepokoi jednak bardzo.
W komenatrzach pod artykułami i wpisami na temat wypadku z udziałem rodziny z Grochowa, pojawiają się pomysły zaostrzające prawo - dla tych, którzy przekraczają prędkość i tych, którszy wsiadają do samochodu po alkoholu. Czy to pomoże? Trudno powiedzieć. Niemniej jednak w obliczu tych tragedii i kolejnych (bo z pewnością ich nie zabraknie), warto szukać właściwych, skutecznych rozwiązań.
I choć Rafała już nie ocalimy, możemy pomóc w jakimś stopniu jego żonie i dzieciom, którzy muszą teraz zmierzyć się ze skutkami tej ogromnej tragedii. Bliscy rodziny założyli zbiórkę pieniężną. Wiadomo, że to nie zwróci ojca i męża, ale z pewnością odciąży z pewnych przyziemnych kwestii i pozwoli skupić się na żałobie. Zachęcam do pomocy - liczy się nawet symboliczna wpłata https://pomagam.pl/er9wm6.
Kinga Walczyk
Redaktor naczelna WARSAW DAILY
Przeglądając LinkedIn, natknąłem się na komentarz znajomego znajomego. Skomentował on uruchomienie nowej szkoły podstawowej nr 406 na warszawskiej Białołęce. Zrobił to dość entuzjastycznie, pisząc m.in., że „to prawdziwy kosmos! Boisko na dachu, zielone klasy wśród drzew, pracownie pełne nowoczesnych technologii... Aż trudno uwierzyć, że to rzeczywistość dla dzisiejszych dzieciaków”. Dodał, że za jego czasów była tylko piłka na malutkiej sali gimnastycznej, bramki zrobione z materacy, a lekcje na świeżym powietrzu były jedynie w marzeniach. Co ciekawe, ten znajomy znajomego napisał ponadto, że cieszy się, iż „edukacja poszła tak do przodu”. I choć miło się czyta takie komentarze w czasach, gdy hejt jest wszechobecny, to muszę trochę pomarudzić. Otóż, nie należy stawiać znaku równości pomiędzy edukacją a budynkiem, w którym się odbywa. Edukacja to nie budynki. Nie mam wiedzy na temat tego, czy nowa szkoła na Białołęce będzie miała kadrę z nową mentalnością i energią do nauczania. Wiem natomiast, że infrastruktura pędzi jak szalona, i to tak, że edukacja za nią nie nadąża. Jak to pięknie ktoś zauważył w komentarzach: „Dziś łatwiej zmienić budynki niż mentalność nauczycieli i system edukacji. Tu nadal mamy bramki zrobione z materacy”. I żeby nie zabijać całkowicie tego entuzjazmu znajomego znajomego, dodam, że marzy mi się, aby w ślad za tak kosmicznie fajną nową szkołą poszła dobra edukacja. Trzymam kciuki za „czterystaszóstkę”!
Bartek Matusiak
Wydawca WARSAW DAILY
Pamiętacie historię Pana Andrzeja, który stracił całą firmę w pożarze na Marywilskiej? Dzisiaj wraca na Marywilską! "Chciałem ratować towar, mieszkam 2 kilometry od Marywilskiej 44, ale mnie nie dopuścili. Poczułem, jak człowiek jest mały wobec tej sytuacji" - płakał mi przez telefon 13 maja Pan Andrzej.
Wczoraj, 30 sierpnia gdy spotkałem Pana Andrzeja i jego żonę Ewę, był uśmiechnięty, pełen nadziei - cieszy się, że wraca do pracy i pomocy klientom. A jest w tym dobry. Kupione u niego marynarki i płaszcz chwalili wiele razy moi biznesowi rozmówcy. Jeśli więc planujesz zakup męskiej marynarki, koszuli, krawata, przyjedź do Pana Andrzeja, wesprzyj jego biznes. A jeśli nie planujesz, a trafiła do Ciebie historia Pana Andrzeja, proszę udostępnij ten komentarz osobie, która właśnie planuje zakup męskiej marynarki, koszuli, spodni.
Handel odbywa się nie w hali, a w pawilonach, tam gdzie był duży parking za Centrum Handlowym Marywilska 44. Jadąc od Płytowej trzeba skręcić w lewo na rondzie w taką małą uliczkę (Kupiecką). Początkowo mijamy dużą halę, gdzie są sklepy takie, jak Rossmann, Jysk itp. Jadąc dalej widzimy po prawej małe pawilony - na brzegach mają kolorowe litery. Wybieramy zielone D i idziemy prosto do Pawilonu D 207 / D 208. Jest dobrze widoczny na rogu, wisi na nim duży banner JOYVI (Garnitury, Marynarki, Spodnie).
Wybór jest porządny, miejsce klimatyzowane, są dwie komfortowe przymierzalnie. Kto się wybiera do Pana Andrzeja?
Paweł Jaczewski
Menedżer w MT Biznes
Nie może tak być, że jakiś zwyrodnialec zaciąga mnie do bramy w samym centrum miasta, brutalnie gwałci, pastwi się nade mną, nikt nie reaguje, nikt mi nie pomaga, a ja kilka dni później umieram. Nie może tak być, że o 5 nad ranem w centrum Warszawy jakiś półnagi zwyrodnialec zaczepia mnie, przewraca i ciągnie po asfalcie i nikt nie reaguje. Teoretycznie miałam szczęście, że pomogli ochroniarze, ale co by się stało, gdyby nie było ich w pobliżu? Zresztą trauma i tak została i pewnie pozostanie ze mną do końca życia – głośno myślę, stawiając się w sytuacji Lizy i Niny, które zostały brutalnie zaatakowane w samym centrum europejskiej, zdawałoby się cywilizowanej, stolicy.
W pewnym stopniu nie mieści mi się w głowie, skąd wynika społeczna znieczulica, dlaczego ludzie przechodzą obok dramatycznej sytuacji i nie reagują? Dlaczego silniejszy dostaje zielone światło na atakowanie słabszego, na pastwienie się nad nim? Ludzie, co z nami? Czy jesteśmy tak skupieni na sobie, że nie widzimy tego co dookoła?
A może blokuje nas strach, że jak spuści się komuś łomot w obronie własnej lub drugiego człowieka, to można odpowiadać za to karnie, mieć problemy? Prawo mamy takie, że gdybyśmy uszkodzili takiego zwyrodnialca, może nas pozwać i prawdopodobnie wygra – dostaniemy wyrok w zawieszeniu, być może (jako osoba karana) stracimy pracę lub prawo wykonywania zawodu, albo pójdziemy z torbami przez horendalne odszkodowanie/ dożywotnią rentę, którą – z pomocą państwa – wyłudził od nas zwyrodnialec.
Wydaje mi się, że prawo nie zachęca nas ani do obrony własnej, ani tym bardziej do obrony obcej nam osoby. To działa na zasadzie: „Nie znam jej/jego, więc nie będę ryzykować”. W zasadzie nie ma co się dziwić. Przecież też mamy dla kogo żyć, a tzw. bohaterski czyn może nas wiele kosztować, często zbyt wiele. Póki nie dostaniemy wsparcia od państwa i włodarzy miasta, nie ma co zachęcać: „nie bądź bierny, reaguj”. Żeby reagować, trzeba mieć narzędzia, być przekonanym, że ma się wsparcie, że ofiara i jej obrońca zawsze będą chronieni, że nagle przez kuriozalne prawo, zwyrodnialec nie zamieni się rolami z ofiarą. Dopóki nie zadbają o nas osoby, które tworzą prawo, dopóty zwyrodnialcy będą gwałcić i katować w samym centrum stolicy. I nie czuję, żebym przesadzała w tej opinii, bo dzieje się coś niepokojącego i tych sytuacji jest coraz więcej. A może zawsze ich tyle było, tylko że nie były nagłośnione i gwałcono i katowano "po cichu"?
W ostatnim czasie opisywaliśmy historię bezpardonowego włamania do mieszkania naszej Czytelniczki podczas jej obecności w tymże mieszkaniu (sic!). Na swoim DAILY opisywałam historię z pigułką gwałtu w drinku znajomej. I to są świeże warszawskie historie. A ile kobiet nosi w sobie takie historie i nie wychodzą one na światło dzienne? Ile jeszcze musi się wydarzyć takich sytuacji i jak bardzo brutalnych, żebyśmy w końcu powiedzieli głośno: nie może tak być!?
Co komu po tym, że prezydent kraju, premier czy prezydent miasta złoży na ręce rodziny Lizy kondolencje, skoro chwilę później Nina mogła podzielić podobny los? A za chwilę spotka to Magdę, Ewelinę czy Monikę. I znowu usłyszymy, że politykom, czyli ludziom, którzy mają realny wpływ na sytuację, jest przykro, że coś z tym trzeba zrobić. I oczywiście na stwierdzeniu, że „coś tam trzeba zrobić”, skończy się. Prezydent Warszawy powie, że mu przykro, ale nie ma narzędzi, bo to nie on tworzy prawo. Premier powie, że też mu przykro, ale to na tyle skomplikowana sytuacja, że trzeba ją dogłębnie przeanalizować – znając życie, pewnie do kolejnych wyborów. A w tym czasie inne Magdy, Eweliny, Lizy, Niny, stracą zdrowie, życie albo – w wersji bardzo optymistycznej – godność.
Jestem oburzona i nie zgadzam się na ignorowanie faktu, że mamy realne powody, żeby nie czuć się bezpiecznie w środku dwumilionowego miasta, w cywilizowanym kraju. Uważam, że osoby, które zarządzają miastem, krajem, rządzą nimi za naszym przyzwoleniem i za nasze pieniądze, dlatego mamy prawo wymagać i rozliczać. I w tym momencie ja wymagam, a przy okazji zachęcam Was, drodzy Czytelnicy, żebyście również zaczęli wymagać.
I tutaj zwracam się do prezydenta Rafała Trzaskowskiego z prośbą o konkretny plan działania, który miałby na celu realne zminimalizowanie kolejnych tego typu sytuacji. Chcę dowiedzieć się, co planuje miasto? A oczekuję, że coś zaplanować musi. Jeżeli pomysłów brak, proszę zaprosić przedstawicieli mediów, mieszkańców, lokalnych aktywistów do rzeczowych konsultacji, których efektem powinny być realne zmiany. I powtarzam: nie może tak być!
Komentarz ten trafi z pewnością do biura prasowego prezydenta i będę informować na stronach WARSAW DAILY, jaką odpowiedź otrzymałam. Nie zadowolę się ogólnikami.
Was, drodzy Czytelnicy, zachęcam do udostępniania tego komentarza w mediach społecznościowych, opatrzenie go hasztagiem #niemozetakbyc i oznaczenie: prezydenta Rafała Trzaskowskiego, wiceprezydent Renaty Kaznowskiej, urzędu Waszej dzielnicy, Waszego burmistrza, Waszych radnych. Tak, ci ludzie mają nam służyć i dbać o nasze dobro i bezpieczeństwo. Nie wymagamy od nich niczego, co byłoby ponad ich obowiązki. Przyłączcie się do akcji WARSAW DAILY! Niech to będzie nasza wspólna, lokalna, społeczna akcja. Zadbajmy o siebie, swoich bliskich, znajomych. Czujmy się bezpiecznie w Warszawie!
Kinga Walczyk
Redaktor naczelna WARSAW DAILY