Nocne wyścigi w Warszawie to problem, który wydaje się nie do opanowania – i to pomimo licznych zgłoszeń mieszkańców, którzy co weekend są świadkami nielegalnych rajdów. Niedawno grupa Warsaw Night Racing otwarcie zorganizowała wyścigi, blokując kilkupasmową ulicę w centrum miasta, a cała akcja była szeroko relacjonowana w mediach społecznościowych.

Nasuwa się pytanie: gdzie była policja? Dlaczego funkcjonariusze, którzy zwykle są w stanie np. błyskawicznie reagować na blokady klimatycznych aktywistów, nie potrafią poradzić sobie z grupą jawnie łamiącą przepisy? To absurd, że ryk silników i nielegalne wyścigi słychać na kilometry, a odpowiednie służby pozostają bierne. A może czekamy na kolejną tragedię, aby dopiero wtedy zareagować?

Jeszcze bardziej frustrujące jest to, że władze miasta od miesięcy nie potrafią ukrócić tego problemu, mimo że wielokrotnie zgłaszano potrzebę zwiększenia działań przeciwko nocnym rajdom. Dlaczego prezydent Rafał Trzaskowski i Rada Warszawy nie mogą po prostu zmobilizować służb do zdecydowanego działania? Nielegalne wyścigi nie tylko blokują drogi i zakłócają spokój mieszkańców, ale przede wszystkim stwarzają olbrzymie zagrożenie na ulicach. Ostatni tragiczny wypadek na Trasie Łazienkowskiej tylko podkreśla, jak groźne mogą być skutki tej bierności.

Warszawa planuje zwiększenie środków na patrole i fotoradary, ale to za mało. Widzę w tym bardziej pomysł na wyciąganie kasy z kieszeni mieszkańców, niż walkę z organizatorami i uczestnikami nielegalnych wyścigów. Bez sprawnego działania policji i odpowiedniego ścigania sprawców, same pieniądze nie wystarczą, a ulice nadal będą areną dla - mówiąc delikatnie - nieodpowiedzialnych "rajdowców".

Bartek Matusiak
Wydawca WARSAW DAILY