Od jakichś mniej więcej dwóch lat trafiają do mnie opowieści o 20- i 30-latkach, którzy zakończyli swoją kilkuletnią bądź kilkunastoletnią przygodę z Warszawą. Mam na myśli osoby, które nie pochodzą z Warszawy, tylko przyjechały tutaj na studia, ewentualnie po zakończeniu edukacji, pomieszkały x lat a potem – nie z wyboru – wróciły do rodzinnych miejscowości.

Wróciły, bo okazało się, że pomimo pracy na etacie nie są w stanie utrzymać się (czyt. żyć w godnych warunkach). Wróciły niechętnie, bo lubiły/ kochały to miasto i przez ostatnie lata zadomowiły się w nim. Czuły się jak u siebie. Miały przekonanie, że to ich miejsce i chcą tutaj zostać. Może nie zawsze było lekko i często żyło się „od pierwszego do pierwszego”, ale gdzieś w tym wszystkim była nadzieja, że z biegiem lat, dłuższym doświadczeniem zawodowym, zarobki wzrosną i pozwolą godnie żyć. Życie jednak nieprzyjemnie zaskoczyło – zarobki podskoczyły, ale nieznacznie, za to codzienne wydatki i ceny wynajmu i zakupu mieszkań poszybowały. Wielu osobom opłata za samodzielne mieszkanie, chociażby kawalerkę, zaczęła zżerać ponad połowę wypłaty. Okazało się, że po opłaceniu rachunków, zakupie żywności, kosmetyków etc. niewiele zostaje. Albo zostaje całe nic, ewentualnie debet na koncie.

Ktoś powie: trzeba było zmienić pracę na lepiej płatną. Łatwo powiedzieć, trudniej wykonać. Takie ruchy często wymagają przebranżowienia a przecież wielu z nas kocha swoją pracę i chce ją wykonywać, mimo że każda wypłata to taki mentalny policzek. Zresztą wcale nie tak łatwo znaleźć czas i pieniądze na przebranżowienie, szkolenia, rozpoczęcie zawodowej przygody od pozycji juniora i pensji zdecydowanie niższej niż ta obecna. Nie każdy może sobie pozwolić na takie roszady. Poza tym, nie zawsze ma się na to siłę. Nie każdy ma duszę wojownika, wielu z nas w takiej sytuacji opadłby zapał i uznalibyśmy – jak wspomniane przeze mnie osoby – że Warszawa może nie jest dla nas, że bez sensu kurczowo trzymać się mitycznej stolicy, że może lepiej wrócić do rodzinnej miejscowości i mieć święty spokój.

I tak też kończy się warszawski sen wielu młodych, ambitnych, mądrych osób – wracają w rodzinne strony z poszarpaną walizką marzeń, doświadczając na własnej skórze, że stolica może i łaskawa, ale nie dla wszystkich.

To, co przewróciło większość powracających to opłaty za wynajem mieszkania. Zawsze było drogo a od kilku lat jest cholernie drogo. Dla wielu – za drogo. Warszawa przestaje być miastem dla singla zarabiającego w okolicach średniej krajowej. Wiele takich osób jeszcze walczy, poświęca się, byle tylko tutaj zostać. To ludzie, których jeszcze kilka lat temu było stać na samodzielny wynajem mieszkania a teraz zrobili krok wstecz – do lat (około)studenckich – i znowu zamieszkali ze współlokatorami. To jedyna opcja zejścia z morderczych rachunków, utrzymania się na powierzchni do każdego „pierwszego” kolejnego miesiąca. 

Pytanie, na ile starczy im sił do tej walki? Czy stolica jest warta takich poświęceń? Czy z biegiem czasu będzie lżej? Myśląc o bohaterach mojego komentarza, w głowie słyszę słowa piosenki Varius Manx: „Dokąd iść, gdy nie ma dokąd pójść, i skąd nadzieję brać?”.