Kronika wypadków towarzyskich – czyli to, co kiedyś miało być tworem pomiędzy biografią pewnej grupy miejskich łazikantów a zbiorem dowodów rozwodowych dla tychże samych użytkowników nocnych M.St. (zwanego czasem Warszawą), miało też komentować na swój sposób sprawy bieżące. W mojej kronice odwołam się więc do wydarzeń bieżących. A co ostatnim czasem było bardziej aktualne niż wybory? No dobra, już widzę tę listę, która ląduje w komentarzach – ja dopiszę do niej jeszcze jeże i biały sambal dostępny w orientalnych fastfoodowych barach.
Wróćmy jednak do wyborów, bo ja dzisiaj skupię się na wyborach jakich dokonujemy oraz ich ulotności.
O co chodzi z tą ulotnością? Żyjąc w cieniu Pałacu Kultury mam wrażenie, że wraz z warszawskim powietrzem nabywamy pewnej maniery – szybko się zapalamy, ale też nasz lont gaśnie szybko. Nie jest nam dane „wieczne trwanie” – nie dotyczy to oczywiście kibicowania ulubionym drużynom piłkarskim, jak również kredytów hipotecznych, które często towarzyszą nam do końca naszych dni.
No dobra, wiemy już, że wszystko jest ulotne, w tym nasze wybory.
Ważnym wyborem każdego warszawiaka jest menu, czyli decyzja, którą kuchnię wybrać, a wybierać jest z czego, aż mieni się w oczach.
Jedzenie – co roku mamy w naszym mieście co najmniej jedną rewolucję kulinarną. Orientalny uliczny fast food z północnej części Korei Południowej – bardzo proszę – cyk i jest na Nocnym Markecie, prawdziwy wegański kebab – idziemy na Chmielną (swoją drogą, ta ulica jest największym towarzyskim grzechem naszego miasta – ale to na inny czas), steki z kurczaka są już nawet w Biedronce, zupa Pho dostępna 24 na 7 (jak zimna wódka wiśniowa w monopolu za rogiem).
A jak Wasze talerze, w ilu kuchniach już się wyspecjalizowaliście? Prawdziwa włoska pizza w Orbicie lub Jolo, czy tradycyjny wegański fusion w Vegandzie? A może postępowy a zarazem tradycyjny Lokal Vegan Bistro?
W całej tej karuzeli zachwytu powoli dochodzę do wniosku, że w ankiecie spożywczej statystycznego warszawiaka przed czterdziestką, mieszkającego w Śródmieściu Południowym (obie Pragi to co innego) w pierwszej dziesiątce egzotycznych dań znajdzie się jednak schabowy z buraczkami.
Ale, zapytacie, dlaczego?
Po pierwsze – primo – to nie umiemy wybierać i jak już coś wybierzemy, to zazwyczaj żal nam tego drugiego, niewybranego i często do tego wracamy, albo skaczemy po różnościach a na samym końcu jesteśmy zmęczeni tym skakaniem.
Po drugie – primo – my „super na fali”, „zawsze do przodu”, specjaliści już od co najmniej trzech dziesiątek niszowych kuchni, zaczynamy odkrywać, że w sumie to częściej bywamy w zwykłych, dobrze nam znanych knajpach niż tych, w których mieliśmy/ wypadałoby bywać. Zauważamy, że już od miesiąca nie byliśmy w nowym miejscu i w sumie nas to nie boli. Powoli oswajamy się z określeniami: „nasza kawiarnia”, „nasza restauracja” lub „nasz bar”, dochodząc do wniosku, że fajnie jest nie być anonimowym tylko tak bardziej „stałym” i „rozpoznawalnym”, „swoim”. Schodzi z nas ciężar wertowania google, żeby sprawdzić „ostrygi z Gór Skalistych” polecane nam (z uśmiechem) przez kelnera. Z setek lokali i kuchni, po których biegaliśmy, na koniec zostaje coś pomiędzy dwoma a pięcioma i jesteśmy z tego powodu całkiem szczęśliwi.
Ja już jestem na tym etapie, że mam „swoją kawiarnię” i parę „swoich restauracji” i lubię wstać rano, żeby nie kombinować i nie tracić czasu i energii na wybory, tylko iść do „swojej” kawiarni, gdzie usłyszę: „Ksywa po Tacie” i dostanę swoje americano.