Zawsze trzeba jakoś zacząć, to i ja zacznę od tłumaczenia się. Wiem, że kilka osób może być zdziwionych dopiskiem „część 2”, ale… może ktoś jeszcze pamięta (powiedzmy sobie prawdę: nigdy nie była to duża grupa do pamiętania, ale parę osób było), że jako „człowieka bywającego” (dawno temu w m.st. zwanym czasem „Warszawą” była taka kategoria ludzi; może i umowna ale była – w czasach przed pandemią, czyli jakaś tam forma prehistorii z dzisiejszego punktu widzenia) i jako DJ’a, namawiano mnie, żebym napisał książkę o tych wszystkich moich obserwacjach miejskich. Oczywiście tych bardziej zabawnych i kompromitujących – i dotyczących osób ze średniej półki lokalnych celebrytów i „zawsze bywających – wanna be” klubowych mebli rozpoznawalnych w „swoich klubach”. Ale pomysł upadł.

Upadł, bo i komu była potrzebna ta książka po pandemii? Nikomu! W m.st. zmieniło się zarazem wszystko i nic – a sama koronowa(na) przerwa w życiu miasta stała się ogólnym sygnałem do dorastania. Starzy (lub może starzejący się) DJ-e nagle stali się rodzicami i właścicielami warsztatów samochodowych. Zblazowane femme fatale odkryły w sobie fascynację do stałej pracy i zamiłowanie do braku nieskończonych dram ciągnących się za nimi. Więc czemu by coś pisać? Może dlatego, że wszystko (tak jak „Trainspotting”) powinno mieć część drugą, dedykowaną osobom w okolicy czterdziestego roku życia, bo w tym wieku jeszcze da się żyć (a Voltaren żel to ułatwia)?

Zastanówmy się więc, jak imprezować po 40-tce i nie cierpieć (bardzo)? Odpowiedź jest prosta: (OCZYWIŚCIE) rozsądnie! Ale co to oznacza? I tu już kłaniam się z odpowiedzią! Jako DJ, będący od 20 lat na rynku (samego mnie to przeraża) poznałem różne zakątki miasta – od baraków przy Dobrej (Aurory czy Jadłodajni Filozoficznej), przez wczesną elegancję Obiektu i Chłodnej 20 (której dzieckiem jest dzisiejszy Klub Komediowy), Plac Zabawa, Powiększenie, Sny Pszczoły (liczba mnoga uzasadniona, bo ten najbardziej pechowy klub w mieście otwierał się i zamykał z różnych przyczyn losowych 4 razy w 4 różnych miejscach – właściciel powinien dostać medal za upór) po Luzztro (choć zawsze twierdzę, że to „mój znajomy z Łodzi”, ale pamiętam czasy kiedy jeszcze była tam impreza REGGAE!). W parze z Luzztrem szedł Metronom. Nie znacie? Dużo wygraliście! Był to jeden z dwóch znanych mi lokali w Warszawie, który szczycił się afterami po Luzztrze… Głupie pomysły zawsze są początkiem fajnych historii, ale nikt nie zwraca uwagi na to, że kończą się opłakanymi konsekwencjami.

I jak tu żyć w takiej miejskiej dżungli? Ewoluować! Jedni ewoluują zawodowo/ idą w zawodostwo – znajomy singiel (straszny kobieciarz), który w piątek szedł spać o 19, wstawał w sobotę o 4 rano, brał prysznic, golił się, zakładał świeże ciuchy i szedł do… Luzzter (Luzztro)! Tak, właśnie tam. Ale czemu? Jak twierdził, jego przewaga nad wszystkimi, którzy pod wpływem tego i tamtego skakali tam już od kilku godzin i byli sponiewierani, spoceni i wykończeni, była tak duża, że zawsze miał spore branie i owocny podryw. Zwróciłbym tutaj też uwagę (zwłaszcza w dobie inflacji) na aspekt ekonomiczny – zamiast drinków przez całą noc (lub w tym przypadku wody, która w wymienionym lokalu zawsze była wyżej ceniona niż piwo), przyjście do klubu na kilka godzin skutkuje tym, że aż tak dużo się nie wyda. Same plusy: człowiek nocki nie zarywa, majątku nie wyda, nadciśnienia nie dostanie (sytuacje, gdy ktoś próbuje podrywu całą noc, a jego wybranka nagle o 5 rano zmienia zdanie i wychodzi z kimś innym). Inni ewoluują systemowo i tu można podeprzeć się przykładem GEMBY, kiedyś szalonej knajpy założonej przez szalonego Pana Łubina – twórcy gastronomicznych performanców lub perwormenców (nie wiem, które określenie jest lepsze). Stara Gemba na Poznańskiej, podobnie jak wcześniej Miasto Gadających Głów, mogła szczycić się szalonymi imprezami do rana. Dla przykładu, jedną z nich była np. impreza w stylu Komunii z lat 90. (tylko bez komunijnych dzieci) lub organizacja imprezy urodzinowej bez solenizanta (została nim sama knajpa) w stylu BDSM – czemu nie! Czy osoby Dominacyjne i osoby Niewolnicze (bądźmy poprawni) nie obchodzą tego święta i nie mogą dmuchać świeczek na torcie? A tu nagle hyc i wielki wzrusz, kiedy to właściciel tego szanownego lokalu (już w nowej lokalizacji na zaszczytnej Chmielnej) odzywa się do Ciebie i mówi: „Myszon, zróbmy wiesz taką letnią imprezę, ale tak dla dorosłych. Start o 5 po południu w sobotę a koniec o kilka godzin później o 11”. Łezka w oku – najlepszy pomysł ever!!! Człowiek w sobotę ogarnie już co trzeba w domu, nawet do Ikei zdąży wyskoczyć. Ba, nawet obiad zje w domu jak lubi. O siedemnastej ubery jeszcze tanie, czyli dojazd łatwy, wystrój miły, zza baru nie straszą dziewiętnastolatki (każące nam samą swoją obecnością zastanawiać się jak zaczyna się nasz pesel), słonce świeci, jest miło, drinek na dworze, można się pobujać, można pogadać ze znajomymi (którzy odstawili pociechę do nieprotestującej babci,  bo na krótko i Ania czy Mateuszek nie zamęczy, a o 21:00 zostanie położony spać) i człowiek ma i imprezę w weekend odfajkowaną, i czas dla siebie. Jak mawiał klasyk: „hasztag: profit”. A z punktu widzenia umęczonego życiem dyskdżokeja można się wyspać, żyć w niedzielę i nie wojować z mefedronowymi zombie o 4 rano („Weś puźdźć jagieź tekno… szybciej… szybciej…”). A tu o dwudziestej trzeciej hyc i na kebabik (w moim przypadku wegetariański) i do domu spać, czy też robić inne z tych rzeczy „kiedy nie ma w domu dzieci” (oczywiście wszyscy mamy tu na myśli oglądanie seriali – co nie?). Tyle wygrać. Brzmi jak definicja szczęśliwego życia!
 
Pozostają też „twory idealne”, powstałe w czasach zaprzeszłych – wykute z granitu i stali. Tak doskonałe w swojej perfekcji, że nawet miejscy bardowie (uzbrojeni w hip hop, zamiast mandoliny) szerzą ich sławę w świecie swoimi teledyskami. Mam na myśli tu Bar Kawowy, który stał się scenografią dla Sokoła, Pono i Franka Kimono. Przystępne ceny, oryginalny wystrój z PRL i ekspres, który działa jak nieduża lokomotywa parowa. A w menu coś dla każdego – z jednej strony wuzetka i ptasie mleczko na sztuki, parówki z wody, kawa nowocześnie z ekspresu lub zalewana w szklance wrzątkiem (no i która sieciówka tu podskoczy?!) i pierogi domowe. Piwo lane z kija (raczej bez tych kraftowych bzdur), koniak Napoleon, Dżony Łoker i.  A to wszystko doprawione fototapetą z palmami oraz odrobiną nostalgii. Na samą myśl o tym wspaniałym miejscu w głowie zaczyna nam dźwięczeć „Boskie Buenos” Maanamu. Kiedyś miejsce warszawskich  taksówkarzy, dziś lokal ogólnie dostępny. I dbający o dobrostan klienta magicznym tekstem: „Dwudziesta pierwsza czterdzieści ostatnie zamówienie”. Zamknięcie o 22:00 – napity, najedzony, wygadany … to do domu spać, jutro też jest dzień. Tu też należy wspomnieć o Barze - Restauracji Lotos (restauracja to drzwi od Belwederskiej a Bar to drzwi od Chełmskiej – ot wot i cała tajemnica), wehikule czasu prosto z 1958 roku. Stoły z obrusikami (sztuka ludyczna), na ścianach czerwone dekoracje, finezyjne lampy i krzesła z giętych rurek – elegancja i przepych godne samego KC PZPR (i pewnie je pamiętające) … Zimna i ciepła garmażerka (4 rodzaje tatara, wędlina w plasterkach, galaretki, ozorki, kiełbaski itp., ale też dla wegetarian jajko na twardo z majonezem a dla wegan pasta z groszku – jest coś dla każdego – jak byście chcieli narzekać). Kuchnia domowa i wódeczka (oraz Coca Cola!) i też Pani Grażynka, która o 22 dyskretnie pomoże założyć marynarkę i obrać kurs na drzwi, co jest pierwszym krokiem w długiej drodze do domu … Ach, wspomnień czar! Zawczasu ostrzegę, że zastawy nie wolno zabierać ze sobą do domu, nawet jak mieszka się niedaleko i obieca się, że się jutro odda: „Pan wychodzi, ale talerzyk zostaje … proszę się nie awanturować, tylko szybko zjeść jajeczko i do domu… albo niech Pan w rękę weźmie i idzie”. Stwierdzam bez roszczeniowości: po porostu ideał na chwile odpoczynku od „dzisiejszości” i ćwiczenie czegoś na kształt dziwnie pojętego „Welness” – relaksu w starym stylu. Skoro ludzie tak odpoczywali od setek lat, to czemu ma to się nie sprawdzić w naszym pokoleniu? Nasze osoby dziadkowe i babciowe wraz z osobami pradziadkowymi i prababciowymi tak imprezowały i dożyły godnego wieku, więc czemu miałoby to u nas nie zadziałać? Joga, techno, minimalizm, fengszuji versus schabowy z wódeczką lub kawa z koniaczkiem i pucharkiem lodowym. Sami wiecie, co zwycięży, jak się ma dwadzieścia lat, ale też wiecie, co wygra, kiedy ma się lat czterdzieści.   
 
No dobra, zalałem Was potokiem znaków, przemyciłem kilka dykteryjek i co najmniej tuzin prywatnych złośliwości, ale pytanie: „jak imprezować po 40. i nie cierpieć (bardzo)?” i co to jest to całe „rozsądnie!”, pozostały bez odpowiedzi. Kończy mi się miejsce, więc się tym razem streszczę. Odpowiedź brzmi: tak jak lubicie, ale bez przesady. Od siebie dorzucę, że warto dbać o płyny… Czekacie na coś więcej? A co ja Papież jestem, żeby mówić Wam jak macie żyć?