Toaleta w Parku Skaryszewskim – monumentalna inwestycja, o której w stolicy mówi się już więcej niż o Muzeum Sztuki Nowoczesnej. Cóż, kto by pomyślał, że luksusowy przybytek za cenę niewielkiego mieszkania w Warszawie (650 tys. zł) okaże się polem minowym... dla błota? Bo przecież nikt nie przewidział, że elegancka, automatyczna toaleta potrzebuje równie eleganckiej ścieżki, żeby można było z niej skorzystać bez brodzenia po kostki w mazurskich klimatach.
Ale oto jest! Tymczasowa alejka – prawdziwy majstersztyk szybkiego reagowania! Wyboje zostały załatane, błoto ujarzmione, a mieszkańcy mogą teraz zażyć kultury sanitarnej na najwyższym poziomie. Co więcej, mieszkańcom obiecano, że docelowa ścieżka powstanie już w 2025 roku. Można tylko mieć nadzieję, że do tego czasu nie skończy się moda na luksusowe toalety – ani cierpliwość warszawiaków.
Jak wyjaśniają urzędnicy, budowa tej toalety była wyzwaniem. No bo przecież przyłącza, bo konserwator zabytków, bo konsultacje i biurokratyczny labirynt. Słusznie ktoś zauważył, że w parku przyłącza to nie bułka z masłem – ale czy trzeba było piec ciasto za pół miliona, żeby upiec ten chleb?
Najbardziej wzruszające są jednak zapewnienia, że błoto było problemem przejściowym. Tymczasowa ścieżka jest niczym plaster na ranę, a docelowe rozwiązanie ma być prawdziwym arcydziełem inżynierii parkowej. Tylko czy ktoś jeszcze pamięta, że mówimy o drodze do… toalety? W tym tempie Warszawa może stać się pierwszą stolicą, w której szlak do WC będzie symbolem architektonicznej determinacji.
Nie pozostaje nic innego, jak pochylić czoła przed monumentalnym osiągnięciem, jakim jest „sanitarny raj” za 650 tys. zł. I może kiedyś, stojąc w kolejce do tej legendarnej toalety, zastanowimy się, czy nie warto było po prostu postawić toi-toia. Na suchym gruncie rzecz jasna.
Bartek Matusiak
Wydawca WARSAW DAILY
więcej
Blokowanie ulic, paraliż komunikacyjny i irytacja warszawiaków – to efekty, które na stałe wpisały się w krajobraz stolicy podczas protestów Ostatniego Pokolenia. Choć ich intencje są słuszne, metody, które wybierają, wywołują jedynie frustrację i agresję mieszkańców. Niestety, w moim odczuciu, brak kreatywności tych działań jest wręcz przerażający.
Zamiast szukać nowych, bardziej konstruktywnych sposobów na zwrócenie uwagi na kryzys klimatyczny, aktywiści wciąż decydują się na tę samą strategię: utrudnianie i tak już trudnego życia mieszkańcom. Problem polega na tym, że takie podejście przynosi efekt odwrotny do zamierzonego. Zamiast budować poparcie dla swoich postulatów, jedynie alienują potencjalnych sojuszników.
Nie dziwię się decyzji TVP3 Warszawa o zaprzestaniu promowania działań Ostatniego Pokolenia. Jak zauważył dyrektor Jakub Sito, aktywiści działają głównie po to, by przyciągnąć uwagę mediów. Bez niej ich protesty tracą sens. Pytanie tylko, czy odebranie im TVP3 zmusi ich do zmiany strategii, czy też znajdą inne, równie kontrowersyjne metody?
Jednocześnie, jako wydawca serwisu WARSAW DAILY, chciałbym wyjść z propozycją konstruktywnego dialogu. Jeśli aktywistom naprawdę zależy na edukacji społeczeństwa i budowaniu świadomości klimatycznej, jestem otwarty na współpracę. Możemy wspólnie stworzyć specjalną kampanię informacyjną oraz dedykowane podstrony, które w przystępny sposób będą tłumaczyć najważniejsze zagadnienia związane z ochroną klimatu.
Takie działania mogą realnie wpłynąć na postawy warszawiaków i szerzej – Polaków. Kluczem do sukcesu jest jednak niekonfrontacyjne podejście, które nie wywołuje gniewu, ale inspiruje do działania. Warszawa zasługuje na merytoryczną dyskusję, a nie kolejne korki na ulicach. Ale oczywiście to od Ostatniego Pokolenia zależy, czy wybierze drogę dialogu, czy pozostanie na kursie prowadzącym donikąd.
Bartek Matusiak
Wydawca WARSAW DAILY
więcej
Ach, most pieszo-rowerowy – wielka nadzieja stolicy, zaprojektowany jako elegancka przeprawa dla pieszych i rowerzystów. I kto by pomyślał, że ten „symbol nowoczesności” stanie się nie tylko atrakcją turystyczną, ale także poligonem doświadczalnym dla opon rowerowych i hulajnogowych. Bo oczywiście, nikt nie przewidział, że najnowsza, gładka nawierzchnia z marszu stanie się polem do szaleńczych hamowań i akrobacji na dwóch kółkach, zostawiając po sobie nie takie już subtelne ślady.
Drogowcy, zamiast przyznać się do delikatnej wpadki projektowej, wzięli na siebie ciężar misji „czyszczenia mostu jak nowy”. Jakże to wzruszające, gdy chwalą się, że „wyczyszczone fragmenty wyglądają niemal jak w dniu otwarcia”. Cóż, może nie aż tak – w końcu nowe ślady opon to też część charakteru. Ale nie martwmy się – cała nawierzchnia na pewno będzie znowu błyszczeć jak po pierwszym otwarciu… przynajmniej na chwilę, zanim znowu rowerzyści postanowią na niej zostawić „artystyczne” pamiątki po kolejnych ostrych hamowaniach.
Drogowcy zapewniają, że „brudzenie się posadzki to naturalna kolej rzeczy”. Owszem, jak w każdym idealnym świecie, w którym nawierzchnia mostu jest odporna na wszystko… oprócz rowerów. A kiedy czyszczenie nie daje pełnych efektów, bo przecież nie da się wyczyścić wszystkiego – no cóż, lepiej zrobić z tego atut, prawda? W końcu, kto nie chciałby przejść po moście, który „wciąż przypomina ten z dnia otwarcia”, tylko z kilkoma dodatkowym śladami użytkowania, które już na zawsze wpisują się w jego historię.
I oczywiście, najpiękniejsze na koniec: „Prosimy, nie zostawiajmy trwałych śladów”. No tak, bo przecież możliwe jest nie zostawić śladów na gładkiej posadzce, która została stworzona z myślą o perfekcyjnej jeździe... na oponach. W zasadzie, może następnym razem lepiej zainwestować w trawnik obok mostu – tam nie zostanie ani jeden ślad!
Bartek Matusiak
Wydawca WARSAW DAILY
Czy Warszawa billboardami stoi? Zapewne wielu obserwatorów miejskiej przestrzeni stwierdzi, że tak. Nie bez kozery powstało nawet określenie „billboardoza”. Jak czytamy w Obserwatorium językowym UW: „billboardozą niektóre osoby nazywają z dezaprobatą występowanie na jakimś obszarze wielu billboardów, co zdaniem tych osób ujemnie wpływa na estetykę przestrzeni publicznej”.
No i chyba coś w tym jest, bo np. w Warszawie szczególnie razi centrum i okolice, bo gdzie nie spojrzymy, tam jakaś reklama. Właściwie można stwierdzić, że przestrzeni tej coraz dalej do miejskiej, a bliżej do reklamowej.
Jak się okazuje, wiele z tych reklam jest nielegalnych, jednak proces egzekwowania prawa, czyli likwidacji reklam, to jakiś żart – właściwie nie dzieje się nic; te nielegalne reklamy „wiszą” tak miesiącami, a może nawet latami. I to kuriozum ma miejsce pomimo tego, że część tych reklam jest niezgodna z miejskim planem zagospodarowania przestrzennego, który ustala co i jak można reklamować, a czego nie.
Jak stwierdził Radosław Gajda, architekt i urbanista, w „Dzień Dobry TVN”, chaos reklamowy jest wynikiem chaosu prawnego. Jak podkreślił, legalność reklamy może być uzależniona od prawa budowlanego, planu miejscowego lub uchwały rady gminy (tzw. uchwały krajobrazowej). Dodatkowo w ubiegłym roku Trybunał Konstytucyjny uznał, że uchwała krajobrazowa jest niezgodna z Konstytucją. Efekt taki – w skrócie – że rady gmin nie wiedzą, czy mogą przyjmować te uchwały. Generalnie, jeden wielki bałagan – zarówno w prawie jak i na miejskich ulicach. Ekspert uważa, że powinna być jedna, ukierunkowana ustawa reklamowa, która jasno wskaże zasady umieszczania reklam w miejskiej przestrzeni, zamiast, jak dotychczas, trzeba szukać rozwiązań w aż czterech aktach prawnych.
Z drugiej strony, Kraków już cztery lata temu poradził sobie z reklamami, wprowadzając uchwałę krajobrazową, dzięki której liczba reklam w miejskiej przestrzeni znacząco się zmniejszyła. Po prostu miasto ma narzędzie do kontroli reklam, ściągania tych nielegalnych oraz nakładania kar finansowych na podmioty odpowiedzialne za bezprawne reklamy.
A jak to wygląda w Warszawie? Może niektórzy pamiętają początek roku 2020, kiedy to na sesji Rady Miasta ustanowiono warszawską uchwałę krajobrazową? Miesiąc później Wojewoda Mazowiecki zakwestionował ustawę, bo – jak stwierdził – była niezgodna z prawem. Miasto zaskarżyło decyzję Wojewody, jednak sąd odrzucił skargę, wskazując co należałoby poprawić w uchwale. Pod koniec 2021 roku rozpoczęły się prace nad nową uchwałą, a w lutym 2023 roku wyłożono tę uchwałę do publicznego wglądu, jednak była trochę „dziurawa”, czyli pominięto lub niedookreślono niektóre wymagane aspekty. Potem przyszedł wyrok Trybunału, czyli stało się jasnym, że uchwała w takiej formie nie może zostać podana głosowaniu.
Co dalej? Czy miasto przygotuje nową uchwałę? Czas pokaże…
Tymczasem, jak wynika z najnowszego Raportu o Rynku Reklamy, opublikowanego przez Publicis Groupe Polska w 2023 r., szacowana wartość rynku reklamowego netto wyniosła w 2023 roku blisko 12 mld zł i w porównaniu do roku poprzedniego, była wyższa o 7 proc. Wydatki na outdoor (reklamę zewnętrzną, czyli m.in. billboardy) w 2022 roku wyniosły 554 miliony zł, a rok później prawie o 100 milionów więcej (648).
Wniosek: reklam przybywa. Pytanie, czy w związku z tym grozi nam jeszcze większe zaśmiecenie Warszawy? Powtórzę się: czas pokaże.
Kinga Walczyk
Redaktor naczelna WARSAW DAILY
Polski rynek nieruchomości nie przestaje zaskakiwać. Właśnie ustanowiono nowy rekord – 50 mln zł za rezydencję na Żoliborzu. Czy to normalne, czy już przesada? A może cena odpowiada luksusowej ofercie i nie ma tu czego komentować?
Chyba każdy z nas chce mieć swój własny kąt i najlepiej by ten kąt był prawdziwie własny, a nie wynajęty. Niestety ceny na rynku mieszkań rzadko kiedy mogą być nazwane rozsądnymi. Raczej słyszy się o „cenach z kosmosu” czy „grubych milionach za kawalerkę”, która wcześniej była korytarzem czy piwnicą. Jak więc osiągnąć swój cel i posiadać własne mieszkanie czy dom?
Rozmawiając ze znajomymi i rodziną często pojawia się temat własnego lokum i tych cen za metr. Mam wrażenie, że z godziny na godzinę te liczby rosną i wyznają zasadę uwielbianą przez wielu „kołczy” - czyli „Sky is the limit”. Ale właśnie gdzie jest ten limit i czy właściwie jest? Bo kiedy słyszę lub czytam takie informacje, jak wspomniany wyżej rekord, to mam wrażenie, że limitu nie ma. Bo kto bogatemu zabroni? No właśnie chyba niestety (stety?) nikt – ma pieniądze, to inwestuje i kupuje. Jakiś czas temu miałam okazję przeczytać ubolewania pewnego polskiego producenta muzycznego, który twierdził, że sytuacja na rynku nieruchomości jest bardzo słaba, a ceny wysokie, bo wcześniej kupował na raz kilkanaście mieszkań, a teraz stać go tylko na kilka. Co ciekawe, ale nie potwierdzone, wieść niesie, że ów producent może aktualnie posiadać około 180 mieszkań. W międzyczasie jego koleżanka – wokalistka, pochwaliła się, że na urodziny czy inną szczególną okazję dostała właśnie od niego – kto by się spodziewał – nowe mieszkanie... No, ale jeśli muzykom tak dobrze się wiedzie, to czy nie mają prawa inwestować i kupować kolejnych mieszkań czy innych nieruchomości?
Z drugiej strony, co mają powiedzieć i zrobić osoby, które nie są producentem muzycznym? Te które chodzą do pracy o 8 do 16 i nie zarabiają nawet średniej krajowej (8 tys. zł brutto na rok 2024), a jedynie minimalną? Nawet jeśli coś odkładają i stać ich na kredyt to czy w obliczu hurtowego wykupu przez znacznie większych i zamożniejszych inwestorów, mają jakieś szanse na swoje własne metry kwadratowe? Nie raz też „słyszy się” o zamożnych osobach, które wykupują co tańsze mieszkania i tym samym blokują możliwości mniejszym inwestorom, którzy zbierali na lokum całe swoje życie.
Tak więc, czy 50 mln zł to dużo, za dużo czy za kilka dni lub tygodni będzie wręcz za mało? Kto ma pieniądze to kupuje, kto ma ich więcej kupuje więcej, bo może i nikt mu nie zabroni... I dodam jeszcze jedną małą ciekawostkę – pobity rekord, z zeszłego roku wynosił 25 mln zł i dotyczył sprzedaży willi na Saskiej Kępie.
Natalia Mieszkowska
więcej"Pora na mój coming out. Nie jest to dla mnie łatwe, bo wychowałem się na blokach warszawskiego Targówka a obecnie mieszkam na Pradze. Sporo ryzykuję mówiąc o tym publicznie, ale muszę to wreszcie przyznać otwarcie: jestem konfidentem. (...) Tak, donoszę na policję i straż miejską na patokierowców, którzy jeżdżą za szybko, przekraczają normy hałasu, zastawiają chodniki. Donoszę i was też do tego zachęcam" - pisze w felietonie dla Raportu Warszawskiego Jan Mencwel, warszawski radny, aktywista i współzałożyciel stowarzyszenia Miasto Jest Nasze.
Radny dodaje, że postrzega to, jako odpowiedzialne działanie na rzecz poprawy bezpieczeństwa. Nawiązuje też do negatywnego stereotypu "donoszenia", porównując je do zdrowego obywatelskiego obowiązku. Analizuje powszechne mity, np. że jazda "szybko, ale bezpiecznie" jest możliwa, podkreślając statystyki wskazujące prędkość jako główną przyczynę śmierci na drogach. Proponuje również większe wykorzystanie technologii, jak fotoradary, aby zastąpić moralny obowiązek obywatelskiego zgłaszania wykroczeń.
Mencwel krytykuje społeczne tabu wokół zgłaszania nieprawidłowych zachowań kierowców, podkreślając, że społeczeństwo wciąż zmaga się z PRL-owskim myśleniem o "donoszeniu". Argumentuje, że odpowiedzialność za bezpieczeństwo to kwestia życia i zdrowia, a zgłaszanie niebezpiecznych kierowców powinno być naturalnym obowiązkiem obywatelskim. Wskazuje na potrzebę zmiany podejścia oraz proponuje rejestry dostępne publicznie, które mogłyby pomóc w identyfikowaniu osób łamiących zakazy prowadzenia pojazdów.
Felieton kończy się apelem o większe wykorzystanie nowoczesnych technologii do monitorowania prędkości, co mogłoby odciążyć "obywatelskich konfidentów". Jako przykład podaje tunel pod Ursynowem, na którym działa odcinkowy pomiar prędkości. Przypomina, że to jedno z najbezpieczniejszych odcinków drogi w całej Polsce.
"Wyobraźcie sobie tylko, co by było, gdyby takie pomiary pojawiły się na wielkich warszawskich arteriach, takich jak choćby ul. Woronicza. Strach się bać: kierowcy jeździliby zgodnie z przepisami a na dodatek nie ginęliby tu niewinni ludzie. O to właśnie chodzi tym bezczelnym konfidentom" - podsumowuje radny.
Jego coming out zasługuje na szerszą uwagę, a może nawet dyskusję i oczywiście brawa. Odważne to wyznanie, ale i odpowiedzialne - daje bowiem nadzieję, że - jeśli pojawią się naśladowcy - nie będziemy aż tak bardzo obojętni (jak jesteśmy obecnie) na takie karygodne zachowania. Poszedłbym nawet dalej i rozszerzył listę tematów, które warto zgłaszać - np. zgłaszanie pijanych kierowców (choć idealnie by było, gdyby jednak byli oni natychmiastowo pacyfikowani przez innych kierowców, zanim kogoś zabiją), kierowców wyrzucających przez okno śmieci na ulicę (szczególnie w korkach, w centrum miasta), kierowców-rodziców, którzy przewożą dzieci z papierosem w ręku. To także kwestia odpowiedzialności - za nasze życie, czystość miasta, za zdrowie tych najmłodszych.
Bartek Matusiak
Wydawca WARSAW DAILY
Nocne wyścigi w Warszawie to problem, który wydaje się nie do opanowania – i to pomimo licznych zgłoszeń mieszkańców, którzy co weekend są świadkami nielegalnych rajdów. Niedawno grupa Warsaw Night Racing otwarcie zorganizowała wyścigi, blokując kilkupasmową ulicę w centrum miasta, a cała akcja była szeroko relacjonowana w mediach społecznościowych.
Nasuwa się pytanie: gdzie była policja? Dlaczego funkcjonariusze, którzy zwykle są w stanie np. błyskawicznie reagować na blokady klimatycznych aktywistów, nie potrafią poradzić sobie z grupą jawnie łamiącą przepisy? To absurd, że ryk silników i nielegalne wyścigi słychać na kilometry, a odpowiednie służby pozostają bierne. A może czekamy na kolejną tragedię, aby dopiero wtedy zareagować?
Jeszcze bardziej frustrujące jest to, że władze miasta od miesięcy nie potrafią ukrócić tego problemu, mimo że wielokrotnie zgłaszano potrzebę zwiększenia działań przeciwko nocnym rajdom. Dlaczego prezydent Rafał Trzaskowski i Rada Warszawy nie mogą po prostu zmobilizować służb do zdecydowanego działania? Nielegalne wyścigi nie tylko blokują drogi i zakłócają spokój mieszkańców, ale przede wszystkim stwarzają olbrzymie zagrożenie na ulicach. Ostatni tragiczny wypadek na Trasie Łazienkowskiej tylko podkreśla, jak groźne mogą być skutki tej bierności.
Warszawa planuje zwiększenie środków na patrole i fotoradary, ale to za mało. Widzę w tym bardziej pomysł na wyciąganie kasy z kieszeni mieszkańców, niż walkę z organizatorami i uczestnikami nielegalnych wyścigów. Bez sprawnego działania policji i odpowiedniego ścigania sprawców, same pieniądze nie wystarczą, a ulice nadal będą areną dla - mówiąc delikatnie - nieodpowiedzialnych "rajdowców".
Bartek Matusiak
Wydawca WARSAW DAILY
Zamiast skupić uwagę na otwarciu Igrzysk w Paryżu, na przepięknie śpiewającym Jakubie Orlińskim, viralem okazało się awantura o coś, co wzbudziło duże kontrowersje, a dość mały zachwyt. Zamiast posłuchania o tym, jak zwykli chłopcy i dziewczyny bohatersko walczyli w powstaniu, my oglądamy długie wywody influencerów, którym nałożono więcej kebaba niż człowiekowi z "ulicy" tylko dlatego, że są znani. Zamiast głosu bohaterstwa Powstańców Warszawskich, słuchamy bełkotu pseudo reporterów.
Chciałoby się zapytać: Quo Vadis współczesny człowieku? Jestem urodzonym warszawiakiem z Saskiej Kępy. Ukończyłem kurs przewodnika po Warszawie. Zawsze pasjonowały mnie ślady bohaterstwa Powstańców Warszawskich. Mam takie dwie szczególne publikacje, które wzbudzały, wzbudzają i będą wzbudzać podziw dla bohaterstwa i łzy w oczach, gdy o tym czytam / słucham. To słuchowisko "Powstańcze epizody" (4 CD) wyd. Bellona: To często nie są opisy walk, to zwykły dzień zwykłego młodego człowieka, który w jednej chwili "musiał" stać się dzielnym. Wszystko opowiadane przez Powstańców oraz "Warszawa 1944. Tragiczne powstanie Alexandra Richie" wyd. W.A.B. Najlepsza i najbardziej przystępna książka opisująca, co się działo w Powstaniu Warszawskim. I najtrudniejsza, jaką czytałem. Opisy tego, co się działo na Ochocie czy Woli mam przed oczami do dziś i do dziś mam łzy w oczach.
Na koniec mam do Ciebie ogromną prośbę: gdy kolejnym razem pomyślisz o tym, by udostępnić, skomentować post zastanów się, czy kierujesz uwagę w miejsce, które jest tego warte. Zakończę cytatem, który jest moim kierunkowskazem: "Nie obwiniaj klauna, że zachowuje się jak klaun. Zadaj sobie pytanie, dlaczego wciąż chodzisz do cyrku". Nie nawiązuję tym cytatem do żadnej z powyższych sytuacji.
Zatrzymajcie się proszę dzisiaj tylko na minutę w godzinę W, o 17:00.
Paweł Jaczewski
Menedżer w MT Biznes
Projekt Macieja Pestki pt. "Portret Warszawiaka", to nie pierwsza próba sfotografowania mieszkańców Warszawy i stworzenia pewnego rodzaju "katalogu portretów". W czerwcu 2015 roku wystartował bowiem projekt - nomen omen - "Portret Warszawiaka", czyli cykliczna akcja fotograficzna organizowana przez Akademię Fotografii w ramach Placu Defilad (tu można zobaczyć zrobione portrety www.akademiafotografii.pl/warszawa).
Organizatorzy wówczas informowali, że ich założeniem jest wyjście poza tradycyjne rozumienie portretu: "Chcemy przyjrzeć się jak warszawiacy dziś postrzegają samych siebie, jakie elementy składają się na ich obraz. Kto nam w tym pomoże? Wy sami! Wasza rola nie będzie ograniczona jedynie do zapozowania przed obiektywem. Zmienicie się w narratorów opowieści, której punktem wyjścia będzie Wasz portret. To, z czym go zestawicie, zależy tylko od Was. Może to zdjęcie Waszych bliskich, ukochanego pupila, pocztówki z wciąż wspominanych wakacji – możliwości jest nieskończoność". Maciej Pestka o swojej wizji mówi zaś tak: "Zbiorowy portret współczesnych mieszkańców stolicy z pewnością nie tworzy obrazu spójnego, wręcz przeciwnie – z każdym kolejnym zdjęciem pokazuje bogactwo różnorodności tego miasta. Od barwnych mieszkańców, przez korporacjuszy, po tych z offu, wspólnym mianownikiem jest dla nich przestrzeń miasta i czas, w którym zostali uchwyceni w jednym zbiorowym projekcie".
Oba te projekty dzieli kilka lat, wierzę jednak, że tym razem "Portret Warszawiaka" nie skończy się na jednym zrywie i przetrwa... kolejne lata. Wierzę, że z pomocą WARSAW DAILY (który jest patronem tego projektu) i oczywiście samego Macieja (bo to w końcu on robi zdjęcia), uda się rozwinąć "Portret Warszawiaka" na całą Warszawę, wszystkie dzielnice i tym samym stworzyć największy katalog zdjęć mieszkańców stolicy. Kto wie, może będzie to jedyny taki katalog w Europie, a może i na świecie? I choć - co trzeba przyznać - portrety mieszkańców regionów, miast, czy wsi, to nic innowacyjnego, bo swoje portrety mieli już nawet rdzenni mieszkańcy Ameryki Północnej (robił je Edward S. Curtis na przełomie XIX i XX wieku, o czym więcej można przeczytać na moim ulubionym national-geographic.pl), to "Portret Warszawiaka" mógłby być pierwszym zrealizowanym na taką skalę i w profesjonalny sposób!
Bartek Matusiak
Wydawca WARSAW DAILY
Przechodziłem tędy setki razy. Zawsze w biegu. Wczoraj wieczorem zatrzymałem się i miałem ciarki. Dzięki koncertowi Pana Tobiasza. Warszawa. Przejście podziemne na Dworcu Centralnym. Sklep z plakatami i płytami winylowymi. Jestem tam kilkanaście razy w miesiącu. Nigdy nie zauważyłem, że przy samym wejściu stoi… pianino. Kupiłem plakaty z filmu „Rocky”. Właśnie mam wychodzić, a właściciel sklepu mówi do młodego chłopaka, z którym rozmawiał: „Zagraj nam coś!”. Tobiasz Lipiński grał tak przez 20 minut. Młody człowiek, ale miał ogromny luz w graniu. A ja ciarki na plecach. I tak sobie myślę, że najlepsze w życiu jest za darmo. Wystarczy się zatrzymać. Polecam.
Paweł Jaczewski
Menedżer w MT Biznes
Gdyby żył Bareja i przejechał się "tam" autem, bądź przeszedł pieszo w "to" miejsce, bez wątpienia miałby temat na kolejną komedię. Kierowcy błądzą "tam" niczym w labiryncie, piesi idą tuż obok samochodów i bluźnią na głos, a mający ze wszystkiego ubaw robotnicy przejeżdżają z taczkami tuż obok aut, niemalże ocierając się o nie. "To" miejsce to oczywiście... Plac Powstańców Warszawy w Śródmieściu, gdzie - jak z pewnością większość czytelników WARSAW DAILY wie - budowany jest parking podziemny. I nie to, że się czepiam, że nie doceniam inicjatywy, bo przecież będzie w końcu gdzie zaparkować. Piję po prostu do tego, że panuje "tam" jeden wielki chaos. Brakuje "tam" osoby z głową, która by ten chaos opanowała. Która by zobaczyła, że samochody jadące z Górskiego nie skręcają w prawo w Powstańców, żeby dojechać do Boduena, lecz - często gęsto - w lewo w Szpitalną (a po chwili zawracają, bo przecież zakaz) lub - co gorsza - na wprost, pod prąd w Brokla, po czym na wstecznym do Szpitalnej, a nawet Górskiego. A wystarczyłoby tylko dobre oznakowanie pionowe i dobre oznakowanie ścieżek dla pieszych. I chaosu brak. Inwestycja jednak duża, więc rozumiem, że na takie fanaberie nie znalazły się środki w budżecie.
Bartek Matusiak
Wydawca WARSAW DAILY
Jan Borysewicz w piosence „Praga, Praga” śpiewał: "Chmury za Wisłą zniżają swój lot, inny jest kolor podwórek i bruku, słowa się rzadko nadają do druku, noc tu ukradkiem przemyka jak kot". To, co powinienem napisać w tym komentarzu, niestety nie nadawałoby się właśnie do druku (czytaj: do publikacji).
Otóż, jeszcze dwa tygodnie temu biegnąc Kawęczyńską na Pradze-Północ, widziałem przepięknie ubrane słupki (pisałem o tym w komentarzu "Zostawcie Starówkę i centrum!"). Zdobiły je ubranka z włóczki – Kaczora Donalda, Małej Mi, SpongeBoba, a nawet Zgredka z Harrego Pottera. Naliczyłem ich ponad 100. I dziś nie bez powodu piszę o tym w czasie przeszłym, bo kilka dni temu pewna kobieta zniszczyła 70 z nich! Tak, zniszczyła! Co było motywem jej działań? Jeszcze nie wiadomo. Być może drażnił ją Kaczor, albo Donald? A może Zgredek miał za bardzo odstające uszy?
Cisną się na usta niestety same przekleństwa. Ugryzę się jednak w język i napiszę, że będę się przyglądał finałowi tej sprawy - do czego zachęcam też redakcję WARSAW DAILY. Bez dwóch zdań kobieta, która dokonała tego wandalizmu, i to w biały dzień, powinna być surowo ukarana.
Paweł Jaczewski
Menedżer w MT Biznes